Prezentujemy tekst radcy prawnego Oskara Tułodzieckiego, opublikowany w Rzeczpospolitej. Tekst jest rozwinięciem wystąpienia z 17 lipca 2018 r.
Nowoczesna gospodarka i przyszłość Polski opierać się powinna na innowacyjności i kreatywności. To one dają najwyższe marże. Problem w tym, że jej przejawy nie są skutecznie chronione w internecie – pisze radca prawny Oskar Tułodziecki, radca prawny, wspólnik kancelarii K&L Gates Jamka i były członek Komisji Prawa Autorskiego.
Na początku lipca tego roku odbyło się w Parlamencie Europejskim głosowanie nad projektem nowej dyrektywy o prawie autorskim. Parlament odrzucił tekst projektu dyrektywy autorstwa Komisji Prawnej, co poparli wszyscy polscy europosłowie, z chwalebnym wyjątkiem posła Bogdana Wenty z PO. Jest to przegrana bitwa w wojnie o przyszły kształt prawa autorskiego. Głosowanie poprzedziła krótka, lecz bardzo intensywna kampania w mediach oraz bezprecedensowa akcja nacisku na europosłów. Ich skrzynki poczty elektronicznej zostały zalane tysiącami jednobrzmiących apeli internautów, a linie telefoniczne zablokowane podobnymi apelami. Wszystko to w celu niedopuszczenia do „podatku od linków” oraz „cenzury w internecie”. Oba te porównania są nieuprawnione, co czyni kampanię kłamliwą.
O co chodziło więc w rzeczywistości? Dobrze wyjaśnia to artykuł z pierwszej strony „The New York Times”, który ukazał się nazajutrz po głosowaniu. Tytuł jest znamienny: „Tech Giants Win a Battle Over Copyright Rules in Europe”, czyli „Giganci technologiczni wygrywają bitwę o zasady prawa autorskiego w Europie”. Artykuł nie jest więc o triumfie wolności obywatelskich, prawa do informacji ani o zatrzymaniu wysiłków zmierzających do wprowadzenia cenzury, czego można by się spodziewać po tak liberalnej gazecie. Lekturę polecam wszystkim, którzy chcieliby bez uprzedzeń dowiedzieć się, o co naprawdę chodzi w wojnie o prawo autorskie.
Przemysł internetowy kwestionował głównie dwie propozycje. Po pierwsze, rozwiązania zmierzające do lepszej ochrony wydawców prasowych przed pasożytniczym wykorzystaniem ich treści w internecie. Po drugie, zaproponowano pewną modyfikację zasad działania platform oferujących dostęp do utworów w internecie, przy czym dyskutowane rozwiązania odległe były w opinii przemysłów kreatywnych od idealnych i z pewnością nie miały nic wspólnego z postulowaniem cenzury.
FIKCYJNA OCHRONA
Wojna o prawo autorskie jest globalna. Przemysły nowych technologii od lat konsekwentnie osłabiają ochronę prawnoautorską we wszystkich krajach świata, czemu oczywiście sprzeciwiają się reprezentanci koncernów produkujących prawnie chronione treści.
Można by zadać pytanie o znaczenie tej wojny dla polskiej kultury i dla polskiego rynku? Bez wątpienia ma ona dla Polski bardzo ważny wymiar, o czym staram się przy każdej okazji przypominać. Wynik tej wojny określi rozmiar, znaczenie i jakość rynku treści w Polsce oraz perspektywy rozwoju polskiej kultury. Bo choć starcie jest globalne, polscy autorzy, artyści, producenci, wydawcy, nadawcy i dystrybutorzy mogą w praktyce funkcjonować tylko na polskim rynku. Polskie książki i gazety czytane są prawie tylko w Polsce. To samo dotyczy kinematografii, programów telewizyjnych i innych treści tworzonych w naszym kraju: są one kupowane, czytane, oglądane i komentowane w zasadzie tylko w Polsce. Inwestycje w powstanie tych treści muszą zwrócić się na polskim rynku, bo zwykle nie ma możliwości, aby twórczość powstałą w Polsce eksploatować komercyjnie w skali globalnej.
Gdy kurczą się dotychczasowe sposoby dotarcia do odbiorców, a coraz więcej tych treści oferowanych jest przez internet, brak ochrony prawnej w sieci oznacza skazanie polskiego sektora kreatywnego na śmierć lub co najwyżej na nędzną wegetację. Prawo autorskie powinno być więc przestrzegane w interesie polskich autorów, artystów i firm rozpowszechniających ich treści. Perspektywy są jednak niestety niewesołe. W Polsce doszliśmy już do etapu, w którym wszystkie właściwie utwory są łatwo dostępne z nielegalnych źródeł, na wyciągnięcie ręki, oferowane przez liczne serwisy cyfrowe.
Powtórzę to, na co niejednokrotnie zwracałem uwagę: treści są niby prawnie chronione, lecz w rzeczywistości na ich udostępnianiu zarabiają wszyscy, tylko nie ich twórcy, producenci lub wydawcy. Z oferowania tych treści żyją dostawcy usług internetowych, platformy, agencje reklamowe, domy mediowe, reklamodawcy czy pośrednicy płatności. Wszystko się świetnie kręci, konsumenci korzystają, oglądając filmy, słuchając muzyki, czytając artykuły prasowe, pieniądze płyną do wyżej wymienionych firm, tyle że wytwórcy tych treści nie odnoszą żadnych korzyści i bezradnie patrzą na to, jak inni zarabiają na ich trudzie. Teoretycznie przysługują im prawa autorskie lub pokrewne. Praktycznie odpłatna eksploatacja ich utworów jest możliwa całkowicie bez ich zgody: platforma jest zwolniona z odpowiedzialności, reklamodawcy i ich otoczenie niczego nie wiedzą, a jeszcze mniej pośrednicy płatności. Osoby nielegalnie umieszczające treści na platformach chronione są prawem do prywatności przed zakusami trolli copyrightowych.
Problem ten jest znany i zdiagnozowany w Polsce od wielu lat. Gorzej z wdrożeniem środków zaradczych. Zgodnie z ogólnikowo sformułowanymi postulatami ekonomistów i hasłami polityków nowoczesna gospodarka i przyszłość ekonomiczna Polski opierać się powinna na innowacyjności i kreatywności. W praktyce brzmi to jak żart. Przejawy kreatywności i innowacyjności nie są w internecie skutecznie chronione. Konsekwencją braku realnej ochrony jest to, że ogólnikowe deklaracje i futurystyczne przewidywania pozostają czczymi komunałami.
JAZDA NA ROZLATUJĄCYM SIĘ WÓZKU
Zaistniała szansa, aby ten smutny stan rzeczy zmienić, właśnie poprzez dyskutowaną w Unii Europejskiej dyrektywę, a następnie jej implementację do polskiego systemu prawnego. Niestety, przegrane na początku lipca głosowanie spowodowało dalsze opóźnienie. Najpewniej będzie przyjęta jakaś nowa wersja, bardziej rozmywająca odpowiedzialność pośredników. Nie mam przy tym wątpliwości, że przemysł internetowy najchętniej widziałby pogrzebanie tej inicjatywy legislacyjnej pod wpływem protestów społecznych wywołanych kłamliwymi argumentami. Wiele zależeć będzie od postawy polskich europosłów. Wydaje się bowiem, że bez dostatecznej refleksji i na zasadzie owczego pędu zaakceptowali oni oraz przyswoili fałszywe narracje, gremialnie głosując przeciwko środkom zaradczym, które mogłyby wzmocnić polską kulturę, polskie media i polski rynek treści.
Skomentować przy tym wypada dodatkowy wątek krytycyzmu wobec nowej dyrektywy, który pojawił się w dyskusjach w naszych mediach o zabarwieniu bardziej prawicowym, a mianowicie, że wprowadzenie nowego prawa wydawców (czyli rzekomego podatku od linków) byłoby w interesie „mediów niemieckich” działających w Polsce. Zainteresowanych prawdziwym stanem rzeczy wypada poinformować, że prawo pokrewne dla wydawców już w Niemczech funkcjonuje i tam nowa dyrektywa niewiele albo nic nie zmieni. W związku z tym obawy o los niemieckich wydawców są nieuzasadnione. Natomiast wszyscy polscy wydawcy prasowi, niezależnie od narodowości inwestora, jadą na tym samym rozlatującym się wózku. Bardzo bym chciał, aby i mój kraj z podobną powagą podchodził do ochrony polskich twórców, artystów, producentów, nadawców, wydawców i innych osób oraz firm płacących podatki i budujących polską gospodarkę. Ponieważ będące u władzy siły prawicowe podkreślają często znaczenie polskiego interesu narodowego, chciałbym podpowiedzieć, że w najlepiej rozumianym polskim interesie jest skuteczna ochrona polskiej kultury, polskich twórców, wydawców i producentów. Zasłużone oficyny wydawnicze, takie jak PIW czy Ossolineum, przeżyły tylko dzięki państwowym kroplówkom. Obecnie jesteśmy świadkami tego, jak chyli się ku upadkowi Ruch – największy dystrybutor prasy. Czego trzeba więcej, aby uzmysłowić sobie powagę sytuacji? Pozostaje nadzieja, że w dalszych fazach procesu legislacyjnego ulegnie zmianie postawa wszystkich polskich europosłów.
WŁASNOŚĆ I WOLNOŚĆ
Prawo powinno chronić nie tylko własność rzeczy, ale również własność intelektualną. Rewolucja technologiczna i zmieniające się oblicze nowoczesnej gospodarki sprawiają przy tym, że nie ma szansy na sukces ekonomiczny i konkurencyjność, o ile nie zagwarantuje się ochrony owocom kreatywności oraz innowacyjności, bo to one przynoszą największy sukces i najwyższe marże.
Nie chodzi jednak tylko o czysty utylitaryzm i o stracone szanse rozwojowe. Chodzi przede wszystkim o wolność tworzenia i propagowania dzieł i idei, o wolność słowa, niezależność dyskusji, których gwarantem jest prawo autorskie. Autor, który napisze książkę i z sukcesem na niej zarobi, jest osobą wolną i niezależną. Autor, który może żyć tylko z dotacji, bo na złodziejskim rynku cyfrowym niczego nie uda mu się sprzedać (co nie znaczy, że inni nie zarobią suto na jego twórczości), jest uzależniony od sponsorów, władzy, ministerstw czy komisji przyznających granty. Stanem pożądanym jest, aby autor, producent czy wydawca mogli wytworzyć i sprzedać utwory na rynku bez konieczności liczenia w tym zakresie na sponsorów, co przeważnie wiąże się z koniecznością zaspokojenia ich ideologicznych oczekiwań.
Bardzo często zapominamy, że bardzo ważnym dopełnieniem formalnych wolności obywatelskich jest własność, a człowiek pozbawiony własności z wielu wolności nie jest w stanie skorzystać. Celowe zaniechania w zakresie implementacji dotychczas obowiązującego prawa unijnego sprawiają, że w Polsce ochrona praw autorskich w internecie praktycznie nie istnieje, a polskie prawo autorskie nie spełnia swej podstawowej funkcji. Kolejnym powodem troski o wolność i stan demokracji jest to, jak bardzo łatwo jest za pomocą dwóch nachalnie i bezkarnie powtarzanych kłamstw oraz osobistego nacisku na europosłów wypaczyć demokratyczny proces legislacyjny. Nie powinniśmy dopuścić do tego, aby takie metody mogły doprowadzić do pogrzebania szans na poprawę sytuacji w zakresie przestrzegania praw autorskich.
Kończąc, powtórzę diagnozę „The New York Times”: „Giganci technologiczni wygrywają bitwę o zasady prawa autorskiego w Europie”. Taki jest stan na dziś. Mam nadzieję, że jest to stan przejściowy i że europejscy, a przede wszystkim polscy decydenci zajmą właściwe stanowisko. Po jednej stronie mamy twórców, wydawców, pluralistyczne tytuły prasowe, filmowców, kompozytorów i artystów. Zatrudniające ich firmy współtworzą rynek pracy, płacą podatki, rozwijają polską kulturę. Po drugiej stronie są natomiast globalni gracze technologiczni i ich interesy. Firmy, które z Polski czerpią krociowe zyski, nie płacąc tu podatków i nie podlegając polskiemu prawu.
Organizacjom pozarządowym lamentującym nad potencjalnymi zagrożeniami dla wolności obywatelskich, które podobno niesie nowa dyrektywa o prawie autorskim, sugeruję zmianę optyki. Niech zatrwożą się tym, że już w tej chwili, a nie w żadnej odległej przyszłości, wszystko, co robimy, z kim się spotykamy, kogo znamy, jakie mamy kontakty w telefonie, co kupujemy, co oglądamy w sieci, gdzie jadamy, gdzie bywamy, słowem całe życie każdego z nas jest monitorowane, podglądane i zapamiętywane na zawsze praktycznie bez żadnej naszej kontroli. Dane o nas są sprzedawane dalej rozmaitym firmom, również bez naszej wiedzy i kontroli. Jest to tak niewiarygodne i przerażające, że właśnie w tej sprawie ludzi powinno się wyciągać na ulicę i skłaniać do protestów, gdyż wolność przecieka im przez palce. Być może jest na to ostatnia chwila. Prawa autorskie jako gwarancję kultury, wolności i tożsamości trzeba natomiast chronić i wzmacniać. ©?
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
fot. Ludmiła Mitrega – PAP, konferencja Stowarzyszenia Kreatywna Polska, związana z przekłamaniami w mediach informacji związanych z pracami Komisji JURI nad dyrektywą o prawach autorskich